вторник, 24 мая 2011 г.

Moja największa porażka komunikacyjna

Tym razem nowy wpis został spowodowany ciekawą informacją o chińskich zwyczajach na blogu Ev. Już dawno nie jest dla mnie tajemnicą ten fakt, że mamy dużo wspólnego z Chińczykami. Kiedy uczyłam się niemieckiego w Monachium, każdy w grupie musiał przygotować referat na dowolny temat i chłopak z Chin wybrał sobie jako temat "różnice pomiędzy kulturą chińską a europejską". Słuchałam co mówił i ze zdziwieniem dowiedziałam się, że jednak mam o wiele więcej wspólnego z Chinami niż z Niemcami. Chłopak opowiadał o tym, z czym ma problemy w Niemczech, czego mu brakuje, co się bardzo różni w zachowaniu ludzi. Dotyczyło to rodziny (np tego, że w Chinach cała rodzina kręci się wokół dziecka), roli babci i dziadków, jedzenia, stosunków przyjacielskich, które w Chinach są o wiele więcej rozbudowane niż w Niemczech itd. Nie pamiętam wszystkiego, ale pamiętam, jak byłam zaskoczona tym, że tak dobrze go rozumiem. Miał w dodatku do referatu fajne rysunki. Np o jedzeniu miał taki:








Co znaczy, że w Chinach ciepłe potrawy trzy razy dziennie są bardzo ważne, natomiast w Niemczech tylko jeden raz. Wtedy pomyślałam: szkoda, że o tym nic nie wiedziałam wcześniej, bo akurat kilka dni przed tym referatem miałam duży problem, związany z jedzeniem.

Ponieważ wszystko poznaje się w porównaniu, więc dopiero w Niemczech dowiedziałam się, jak lubię jeść i jaką ważną rolę odgrywa jedzenie w mojej kulturze, bo żadne obcowanie z ludźmi nie odbywa się w Rosji bez dobrego, smacznego, obfitego jedzenia. Dlatego formuła "Lubię Cię, więc daję Ci dobre jedzenie" była dla mnie czymś, co się rozumie samo przez się. A gdy dla każdego z uczestników komunikacji coś innego się rozumie samo przez się, na pewno rodzą się nieporozumienia.

Instytut Goethego organizuje dla swoich studentów weekendy w tak zwanej Gastfamilie, to znaczy, że student spędza weekend w niemieckiej rodzinie. Powiedzieli nam, że to są ludzie, którzy bardzo lubią przyjmować gości z różnych krajów, żeby pokazać im swój własny i żeby umożliwić samotnym studentom z akademika prawdziwy rodzinny weekend. Ponieważ rodziny mi bardzo brakowało, więc zdecydowałam się na tę wycieczkę.

Kiedy jechałam, oczywiście nie myślałam bezpośrednio o jedzeniu, myślałam o tym, że czeka na mnie przyjemny wieczór, zapoznanie się z nowymi ludźmi, ciekawe rozmowy. Ale gdyby mnie wtedy poproszono, żebym opisała, czego dokładnie się spodziewam, to bym powiedziała, że spodziewam się wielkiej uczty, no jak to bywa: sałatki, sałatki, sałatki, rozmaite zakąski, pośrodku stołu wielka dymiąca misa z kurczakiem albo z czymś mięsnym, ziemniaki, wino, no i oczywiście herbata z tortem, konfiturami i słodyczami. A potem, nawet gdy się wydaje, że nic więcej już nie można w sobie zmieścić, jednak zawsze uda się zjeść kilka winogron czy banan, czy jabłko. Słowem je się długo i z namiętnością.

Zaczęło się wszystko dobrze. "Ojciec gościnny" odebrał mnie na dworcu, w 5 minut byliśmy w domu. Tu pani domu mnie zapytała, czy będę jadła. Dziwne pytanie, bo odpowiedzieć "tak" jest niegrzecznie, ale odpowiedzieć "nie" byłoby w takiej sytuacji według mnie jakoś głupio. Więc powiedziałam, że tak.

Posadzono mnie przy stole i postawiono pusty talerzyk. Na stole były pokrojone kiełbasa i ser. Pani przyniosła chleb, wziąłam go i położyłam kromkę z lewa obok talerza, czekając na kolację. Ale pani usiadła i ponieważ nic się nie stałało, po chwili mnie olśniło, że oto właśnie jest kolacja! i że właśnie ten chleb z kiełbasą jest przeznaczony do talerzyka! Brakuje mi słów, by opisać, czym to dla mnie było. Całkowicie nie byłam przygotowana na takie wydarzenie. To, że byłam głodna jak wilk (po 4 godzinach jazdy pociągiem), że marzłam bez ciepłej potrawy, to wszystko nie było aż tak okropne, przecież można wytrzymać jakiś czas w trudnych warunkach, ale najbardziej mnie dotknęło to, że oni tak źle mnie traktują, bo właśnie tak to dla mnie wyglądało. Nawet teraz po latach trudno mi się z tym pogodzić. Dokładnie wiem, że pani nic złego nie miała na myśli, ale sercem w to uwierzyć nie mogę.

Oczywiście, że mówiłam na wszystko "danke" i usiłowałam wyglądać na szczęśliwą. Odważyłam się poprosić o herbatę (nikt jej nie pił). Do herbaty przywiozłam ze sobą sguszczonkę (takie gęste słodkie mleko), ale pani ją gdzieś schowała. Przed zaśnięciem popłakałam z głodu, chłodu i rozczarowania. Na śniadanie był, jak to w Niemczech, chleb z serem i kiełbasą. Nie miałam pojęcia, że to norma. Wszystko wskazywało na to, że mnie nienawidzą, czułam się obrażona i przez cały czas zastanawiałam się boleśnie - po co mnie tu zaprosili, skoro mnie nienawidzą? Żeby w taki oto brutalny sposób znęcać się nade mną tymi kanapkami?

Jeszcze wieczorem herbata wydała mi się bardzo mocna, ale rano była po prostu zadziwiająco czarna i gorzka. Dopiero po wypiciu spostrzegłam, że pani wsypała liści do elektrycznego czajniku i tam je gotuje, w dodatku wczorajsze. Przecież to czyfir, narkotyczny napój, ktorego się pije w więzieniu zamiast alkoholu. U nowicjuszy może spowodować mdłości, co właśnie się ze mną stało, bo nigdy przed tym nie piłam czyfiru w dodatku na pusty żołądek. Na szczęście moja weekendowa rodzina też zauważyła, że źle wyglądam, że mam całkiem sinią twarz, że jakoś tragicznie posmutniałam i że muszę iść do lekarza. Uchwyciłam się tej propozycji (bo przecież żadną miarą sama nie przyznałabym się otwarcie, że chcę do domu) i po 20 minutach już siedziałam w pociągu pędzącym w stronę Monachium, gdzie mogłam nareszcie się karmić ile dusza potrzebuje, ogrzewać się i odpoczywać moralnie. Wiem, już wtedy wiedziałam, że byłam dla tej rodziny, a szczególnie dla pani, wielkim rozczarowaniem, ona nawet nie wyszła się ze mną pożegnać, ona chyba naprawdę lubi gości i naprawdę cieszyła się z mojego przyjazdu, ale w tym momencie ja wcale nie mogłam zrozumieć, co się dzieje, czemu to tak źle się dzieje.
Do dziś nie mogę się pozbyć poczucia winy, że nie potrafiłam się z ludźmi porozumieć, a jednocześnie, jakby śmiesznie to nie brzmiało, poczucia, że napluli mi w duszę tym przyjęciem.

3 комментария:

  1. W sumie dla mnie jest całkowicie normalne, że kolacja to kilka kanapek z serem czy kiełbasą. Chociaż we Francji gdzie teraz mieszkam panują inne obyczaje i kiedy nie chce mi się gotować wieczorem, ludzie się dziwnie na mnie patrzą kiedy przygotowuje sobie kanapki. Co kraj to obyczaj. Myślę, że pod względem jedzenia Niemcy są po prostu podobni do Polaków :P

    ОтветитьУдалить
  2. Paweł:

    Pamiętam, jak na Erasmusie zaprosiłam świeżo poznaną Niemkę (z Bawarii) do siebie na herbatę. A ona... torebkę herbaty dla siebie przyniosła ze swojego pokoju!

    Przyjechał też do mnie (też, gdy byłam na Erasmusie) kiedyś kolega (Austriak, spomiedzy Linz i Salzburga). Musiał jechać jakieś dwie godziny pociągiem, i to samo czekało go z powrotem. Mimo to, jak chciałam mu dać obiad, to kilka razy powtórzył, że wcale nie musiałam się tak starać. I był naprawdę zdziwiony, że jak to tak - nie muszę przecież mu dawać nic w zamian, że do mnie przyjechał.

    Może więc odwiedzając kogoś nie myślimy o takim posiłku, jaki opisała Natalie (swoją drogą chętnie poczytałabym o tych sprawach kulturowych więcej:)), ale dla Niemców/Austriaków pojęcie gościnności ma trochę inne znaczenie niż dla nas. :)

    ОтветитьУдалить
  3. Dziękuję za komentarze! Każda nowa informacja na temat jedzenia w różnych krajach jest dla mnie interesująca, bardzo mnie ten temat zajmuje.

    Wiem także, że wielu moich rodaków miało rozmaite problemy z jedzeniem za granicą, bo po pierwsze chyba naprawdę dużo i skomplikowanie jemy, a po drugie (i to jest najważniejsze) przywiązujemy do jedzenia większe znaczenie niż po prostu uciszenie głodu.

    ОтветитьУдалить